Nie gnałem na Kler jak na złamanie karku i nie czekałam na ten film z jakimś specjalnym zniecierpliwieniem. To co się jednak działo wokół najnowszego działa Wojciecha Smarzowskiego przed jego premierą, a także po niej, sprawiło, że udałem się do kina z zaciekawieniem.
Żeby jednak sprawa była jasna, moja ciekawość dotyczyła głównie tego, czy Smarzowski zdołał wrócić do formy z najlepszych lat i nawiązać w Klerze do takich filmów jak chociażby Wesele czy Dom Zły. Umówmy się, jego ostatnie produkcje, na czele z Drogówką i Wołyniem nie rzucały na kolana i jeśli mam by szczery, to bardziej mnie zmęczyły niż zachwyciły czy skłoniły do głębokich przemyśleń.
Jak więc było w przypadku Kleru? Czy w filmie otrzymaliśmy to, co obiecano nam w zwiastunie? Nic z tego. Trailerowy klimat utrzymuje się jedynie przez kilka początkowych minut, a później zaczyna się robić poważniej i autor proponuje nam udanie się w podróż z trzema… no, właściwie czterema głównymi bohaterami. Wszystko to jest polane ulubionym sosem Smarzowskiego, a więc brudem, morzem alkoholu i mocno przerysowanymi, czasami wręcz karykaturalnymi postaciami i sytuacjami. I jeśli w tej chwili ktoś pomyślał sobie „Hej, ale to już przecież było”, to oczywiście ma rację. Tym razem otrzymujemy jednak dużo lepiej rozpisanych bohaterów, których kreacje – praktycznie co do jednego zostały znakomicie ukazane.
Główną osią fabuły są historie trzech księży, którzy przed laty uniknęli śmierci w pożarze i chociaż poza tym niewiele ich ze sobą łączy, to wszyscy zmagają się z jakimiś demonami. Kukuła (Arkadiusz Jakub) zostaje oskarżony przez mieszkańców swojej społeczności o pedofilię, Trybus (Robert Więckiewicz) zmaga się z alkoholizmem i pozostaje w związku z jedną z parafianek, która na dodatek zachodzi z nim w ciążę, natomiast Lisowski (Jacek Braciak) musi usługiwać arcybiskupowi i spełniać wszystkie jego zachcianki, jeśli chce wywalczyć przeniesienie do Rzymu. Wszyscy w swoich rolach są świetni, potrafią wydobyć głębie z postaci, ukazać ich problemy i samotność. Równie dobrze wypada również Janusz Gajos, czyli wspomniany arcybiskup, którego postać jest tak mocno przerysowana, że aż nierealna i tylko dzięki aktorskiemu kunsztowi Gajosa staje się interesująca. Od tej strony nic Klerowi zarzucić więc nie można. Schody zaczynają się, kiedy akcja powinna zacząć się rozwijać, kiedy ten pierwszy brud należałoby zdrapać, by zobaczyć, co ukrywa się pod spodem. Niestety, Smarzowski gra tu jedynie na pół gwizdka.
Na długo przed premierą film był reklamowany jako przełomowy, taki, który przewróci katolicki świat do góry nogami. I owszem, kreśli się w nim ważne problemy i diagnozuje się choroby, które trawią kościół, ale… nic poza tym.
Wojciech Smarzowski przedstawia nam kolejne grzechy tej instytucji, a więc pedofilię, zmagania z alkoholem czy umoczenia w różne afery i politykę „ręka rękę myję”, tylko, że to bardziej wyliczenie tych problemów, niż ukazanie ich genezy, dokręcenie śruby i uderzenie z większą mocą. Nie ma tu niczego, o czym byśmy wcześniej nie wiedzieli. No bo hej, o tych wszystkich mniejszy lub większych aferach w kościele od lat trąbią media, przygotowywane są specjalne raporty i ogólnie księża znajdują się na celowniku. Kler nie pokazuje jednak niczego ponadto i gdyby w miejsce panów w sutannach wstawić przedstawicieli jakiejś inne grupy społecznej, to okaże się (cóż za niespodzianka), że także tam znajdziemy zwyrodnialców, szubrawców, kłamców i zboczeńców. Jeśli Kler miał być filmem przełomowym, którym autor przewróci stół, to niestety… moim zdaniem zabrakło mu odwagi, by uderzyć mocniej, bardziej zdecydowanie.
Mając taki materiał, tak znakomitą obsadę i hype, który towarzyszył filmowi od miesięcy, Wojciech Smarzowski miał okazję, by faktycznie stworzyć dzieło – powiedzmy, że przynajmniej nawiązujące do znakomitego filmu Spotlight. Ta sztuka się nie udała, co jednak nie oznacza, że Kler jest filmem złym czy przeciętnym. Nic z tych rzeczy. Obraz mimo momentami wolnej narracji, trzyma w odpowiednim napięciu, jest zachowany w dobrym rytmie i kiedy wątki głównych bohaterów zaczynają się zazębiać i do czegoś prowadzić, to jak na dłoni widać, że Smarzowski nie stracił daru opowiadania na ekranie porządnych historii. Kiedy trzeba, potrafił wyciszyć emocje, kiedy jest taka konieczność, nie boi się zagrać nieco mocniej, tak jak w swoich najlepszych obrazach. Finał – przynajmniej moim zdaniem – był dość przesadzony, ale z drugiej strony bardzo sugestywny i wymowny, sprawiający, że na sali kinowej jeszcze kilkadziesiąt sekund po ostatniej scenie panowała cisza.
Co ważne – i za to Smarzowskiemu należy się szacunek – w Klerze nie atakuje się samej idei wiary i istnienia Boga. Uwaga jest tu skierowana na człowieka, który tworzy instytucję kościoła, jego ułomność, podatność na zło i walkę z własnymi demonami (także tymi z przeszłości).
Kler filmem przełomowym na pewno nie jest. Rzuca co prawda światło na problemy kościoła, jednak tylko tyle. Brak tu jednak recept, pełniejszego spojrzenia i wgryzania się w temat, ale dostajemy także jasny sygnał, że Wojciech Smarzowski ponownie (choć momentami mógłby być nieco bardziej subtelny) znajduje się w dobrej formie.