venom-converses-with-eddie-brock-in-the-venom-movie

Niedługo przed światową premierą Venoma Tom Hardy powiedział, że jego ulubione 30 minut w filmie, to dokładnie to samo pół godziny, które z niego wycięto. Skoro więc aktor odgrywający główną rolę i zarazem koń pociągowy całej produkcji wypowiada takie słowa, można było mieć bardzo poważne podejrzenia, że coś tu nie gra. I niestety, film w wielu momentach to potwierdza.

VENOM MA PROBLEM Z TOŻSAMOŚCIĄ. ZUPEŁNIE TAK JAKBY WYMIESZANO W NIM KILKA RÓŻNYCH POMYSŁÓW NA FILM
__________________________________________________________________________

Venom właściwie od samego początku ma problem ze swoją tożsamością. Nie bardzo wiemy, czy twórcy chcą nam opowiedzieć kameralną historię o wewnętrznych zmaganiach Eddie’ego Brocka z symbiontem, czy jednak idą w sporych rozmiarów blockbuster okraszony slapstickowym poczuciem humoru rodem z Deadpoola? I co ciekawe, oba te kierunki sprawiają całkiem niezłe wrażenie i być może nie miałbym z nimi takich problemów, gdy nie fakt, że nie udało się tych konwencji odpowiednio i płynnie połączyć w jakiejś wspólnej ramie.

Początek jest bardzo nastrojowy i nagle – ciach – przychodzi gruba kreska i jedziemy z jakimś zupełnie innym wątkiem, utrzymanym w innym tempie i innej stylistyce. Zabrakło pewnej konsekwencji, by postawić na jeden z tych kierunków w bardziej zdecydowany sposób…

…wróć, koniec końców można jednak odnieść wrażenie, że decyzja o zwrocie podjęta jednak została, ponieważ w pierwotnej wersji – i ja tak to właśnie sobie wyobrażałem – Venom miał skupić się na relacji Eddie – symbiont. Są przecież momenty, które dobitnie o tym świadczą, tylko cóż z tego, skoro kiedy już wczujemy się w klimat, to za chwilę dostajemy szalony pościg ulicami miasta rodem z Szybkich i wściekłych. Notabene, wspomniana scena ucieczki na motocyklu dawała tyle różnych możliwości do tego, by pokazać że Eddie Brock nie tylko pełni rolę marionetki, ale może zacząć współpracować z Venomem na własnych warunkach, ot choćby jako ten, który a) doskonale potrafi jeździć swoim pojazdem; b) dobrze zna miasto i mógłby naprowadzać symbionta na lepsze rozwiązania. O tym niestety nie pomyślano i scena, która zabrała dobrych kilka minut, kompletnie zmarnowała swój potencjał.

Zmarnowała, ponieważ tym, co tak naprawdę tworzy klimat filmu są właśnie te wszystkie relacje, rozmowy i sprzeczki naszego głównego bohatera z symbiontem. Hardy – cóż za niespodzianka – wypada w swojej roli fenomenalnie sprawiając, że jego postać staje się naprawdę interesująca. Nie ma znaczenia, czy widzimy jego wewnętrzne zmagania, relacje z wrogami, czy w końcu nieudolne próby odzyskania narzeczonej – w każdej z tych konwencji jest bardzo dobry.

FILM MOMENTAMI WYGLĄDA TAK, JAKBY TRZYMAŁ SIĘ WYŁĄCZNIE NA TAŚMIE KLEJĄCEJ, PREZENTUJĄC KOLEJNE LUKI I DZIURY FABULARNE
__________________________________________________________________________

Co ważne, samo tło wydarzeń jest również ciekawe i intrygujące, bo podany nam na talerzu wątek eksperymentów na ludziach działa na wyobraźnię. Zapewne można by z niego wyciągnąć więcej, gdyby w Carltona Drake’a wcielił się ktoś nieco bardziej… a może nie. Może, gdyby zebrana obsada dostała po prostu więcej czasu na opowiedzenie historii swoich postaci, wtedy to wszystko wypadłoby lepiej? Riz Ahmed czy Michelle Williams to nie są ludzie przypadkowi i ich potencjał powinien być wykorzystany w o wiele lepszy sposób. Problem w tym, że w tym aspekcie wracamy do samego początku, czyli niezdecydowania i tego, o czym tak naprawdę Venom jest / miał być? Film wygląda bowiem momentami jak taka mozaika scen, z których niekoniecznie coś wynika. Przykład? Pod koniec Venom mówi do Eddie’ego, że to właśnie on skłonił go do zmiany decyzji i podjęcia próby ratowania ziemi. Dlaczego? Nawet jeśli ktoś oglądał bardzo uważnie, to nie będzie miał najmniejszego pojęcia, ponieważ film nam tego nie tłumaczy.

Albo te wszystkie momenty, kiedy widzimy Venoma w pełnej krasie i bez przerwy słyszymy, że jest głodny, kiedy opowiada o jedzeniu organów ludzkich, czy odgryzaniu głów, by jednak na samym końcu dowiedzieć się, że ostatecznie zadowoli się krokietami i czekoladkami… Mało? No to skupmy się na finale, kiedy daje się nam jasno do zrozumienia, że Venom się poświęcił i zginął – kompletnie nic nie wskazuje na to, by miało być inaczej. Mija jednak kilka chwil i kiedy jesteśmy już po wszystkim, a Eddie rozmawia z Anne, symbiont nagle znowu się pojawia. Czy ktoś nam tłumaczy, dlaczego? Oczywiście, że nie.

O scenie po napisach już nie wspominam, bo to temat na zupełnie inną opowieść, ale ostatni raz coś równie cringowego widziałem w Ostatnim Jedi, kiedy zaprezentowano nam na ekranie latającą w przestrzeni kosmicznej Leię.

I gdyby tak na samym końcu tych rozważań, ktoś mnie zapytał: „No dobra, ale o czym właściwie jest ten Venom?”, to miałbym problem z odpowiedzią. Bo chociaż oferuje się nam kilka różnych wątków – wspomniane eksperymenty na ludziach, wizję zasiedlenia innej planety czy zbliżającą się inwazję obcych – to każdy z nich jest potraktowany po macoszemu. Coś wiadomo, rzucane są jakieś tropy… i tyle. Zanim się nad tym zastanowimy, stylistyka i ton znowu się zmieniają, a widza zajmuje już coś zupełnie innego. Tak jakby za pisanie części scenariusza odpowiadała jedna osoba, którą jednak na drugiej zmianie zastąpił ktoś inny, a „nockę” wziął trzeci „fachowiec”.

SKORO WIĘC BYŁO TAK PRZECIĘTNIE, A MOMENTAMI  ŹLE, TO DLACZEGO NAWET NIEŹLE SIĘ BAWIŁEM?
__________________________________________________________________________

Spodziewając się, że film może tak wyglądać, bo wcześniej poczytałem to i owo – szczególnie jeśli chodzi o te niepokojące wieści z planu i obozu produkcyjnego Sony – szedłem do kina z odpowiednim nastawieniem i  chyba to sprawiło, że mimo tych wszystkich niedoróbek – bawiłem się całkiem nieźle. Pierwsze bezkrytyczne podejście dało mi naprawdę sporo frajdy, a czas minął błyskawicznie, co jak na film trzymający się na taśmie klejącej i gumie do żucia, jest czymś niezwykłym. Tyle jednak, jeśli chodzi o pierwsze wrażenie, że bo gdy człowiek zaczyna się zastanawiać i rozpisywać Venoma na nuty, bardzo szybko okazuje się, że Sony zmarnowało historię z potencjałem i bohatera, którym można było to wszystko w ciekawy i intrygujący sposób opowiedzieć.

Liczę, naprawdę bardzo mocno trzymam kciuki, że doczekamy się wersji reżyserskiej, gdzie będzie można na spokojnie obejrzeć wycięte sceny i sprawdzić czy Hardy miał rację, że film pozbawiono 30 minut ciekawych scen. Scen, które mogłyby sprawić, że Venom już na starcie byłby obrazem pełniejszym i bardziej spójnym.

Zresztą, fakt tych wszystkich niedoróbek i krytycznych głosów może nie mieć dla Sony znaczenia, ponieważ od momentu premiery Venom zarobił już 463 miliony dolarów (stan na 24 października), a więc dużo więcej od nieudanego Solo, Tomb Raidera czy choćby Predatora. Respekt.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s