Jedną z zalet mieszkania w Londynie jest to, że niektóre filmy mają swoje premiery kilka, kilkanaście dni, a czasem nawet kilka tygodni wcześniej przed premierą w Polsce. Co prawda zdarza się to już coraz rzadziej niż przed kilkoma laty i w dzisiejszych czasach filmy wychodzą w zbliżonym czasie już na całym świecie, niemniej możliwość obejrzenia części z nich wcześniej, szczególnie takich, na które mocno się czeka to duży plus. Dokładnie tak było w przypadku reżyserskiego debiutu Bradley’a Coopera, o którym już teraz mogę śmiało powiedzieć, że jest jednym z najlepszych nowych filmów, jakie widziałem w tym roku.
Co ciekawe, o czym wcześniej nie miałem pojęcia, „Narodziny gwiazdy” są już trzecim remakiem filmu z 1937 roku. I choć wiem, że części osób może to przeszkadzać, bo przecież jak to? Znowu kręcą to samo? I do tego po raz czwarty? Hollywood nie ma już w ogóle pomysłów na nowe, oryginalne historie? Nic bardziej mylnego. Tak długo, jak każdy twórca jest w stanie dodać do owej historii coś nowego, coś oryginalnego, opowiedzieć ją pod innym kątem, spojrzeć na nią z innej strony nie powinniśmy mieć nic przeciwko temu.

Niesamowicie cieszę się, że Bradley Cooper nie miał, bo stworzył dzieło, które od pierwszych scen chwyta za serce, igra z twoimi uczuciami w trakcie, by na koniec zostawić cię emocjonalnie rozbitego, znokautowanego na fotelu w kinie jak bokser na ringowych deskach, a wyświetlające się napisy końcowe są niczym odliczanie przez sędziego.
Niektórzy widzowie wstają i wychodzą z kina. Ja siedziałem do końca. Również dlatego, żeby posłuchać tej fantastycznej muzyki, która towarzyszy ci przez cały film, ponieważ odpuszczenie jakiejkolwiek nuty dźwięku uważałbym za zwyczajne marnotrawstwo. Jest aż tak dobra. Dla mnie jest bohaterem tej historii na równi z odgrywającymi pierwszoplanowe role Cooperem i Lady Gagą. Przez następny tydzień od obejrzenia „Narodzin gwiazdy” nie słuchałem niemal niczego innego, jak tylko soundtracku z tego filmu. Ba, siedząc teraz i pisząc tę recenzję właśnie go słucham.
Co ciekawe i jednocześnie trochę zaskakujące jest to, że Cooper nagrał i zaśpiewał sam wszystkie partie wokalne granego przez siebie bohatera. Była to jednak fantastyczna decyzja, bo ma naprawdę bardzo, ale to bardzo dobry głos, a do tego do roli nauczył się grać na gitarze i pianinie. I choć to imponujące to jednak najbardziej z tego wszystkiego imponujący jest występ samego Coopera. Jest tak autentyczny i prawdziwy w tym co pokazuje na ekranie, tak fantastycznie oddaje wszystkie emocje, które targają jego bohater, że nie jestem mu w stanie czegokolwiek zarzucić i powiedzieć coś złego o kreacji jego postaci. W tym momencie to dla mnie faworyt do zdobycia Oskara za rolę pierwszoplanową i nikt nie jest nawet blisko. Tak, widziałem Pierwszego człowieka z Ryanem Goslingiem. Dalej pozostaje przy Cooperze. #teamCooper

Równie dobrze na ekranie prezentuje się Lady Gaga, dla której jest to pierwsza tak duża rola w karierze. I choć tu Oskara raczej nie będzie, tak brak nominacji byłby na pewno bardzo dużym błędem Akademii, ponieważ ona naprawdę potrafi grać. Sprawdza się świetnie w roli dziewczyny dopiero wchodzącej w ten cały rozrywkowy przemysł, próbującej być jednocześnie lojalną wobec swojego ekranowego partnera, ale gdzieś po drodze realizować swoje własne cele i spełniać własne marzenia.
Jeśli jest jedna rzecz, do której można przyczepić się w filmie to może fabuła. Bo ta jest naprawdę prosta. On, podstarzała gwiazda zmagający się z uzależnieniem od alkoholu, narkotyków i leków, a do tego tracący powoli słuch. Ona, dorabiająca wieczorami w muzycznym klubie kelnerka. Ich przypadkowe spotkanie otwiera przed nimi nowe możliwości. On zyskuję muzę, ona szansę o jakiej nigdy nie myślała. Razem starają się wyciągnąć z siebie to, co najlepsze i w jakiś sposób stworzyć szczęśliwy związek w showbiznesowej branży.
To naprawdę prosta, momentami nieco naiwna fabuła, tylko, że… to działa. Głównie za sprawą występów aktorskich wyżej wymienionej dwójki i niesamowitej chemii pomiędzy nimi, która bije z ekranu już od ich pierwszej wspólnej sceny i trwa z widzami aż do końca filmu.

Nie można też zapomnieć o samej muzyce, bo ta jak już pisałem wyżej jest genialna i jest również jednym z bohaterów filmu. Melodyjne kawałki od razu wpadają w ucho, a momentami można się poczuć, jakby nie było się na sali kinowej, a na koncercie, na którym grają soundtrack z filmu. Fantastyczna robota i także tutaj brak nominacji do Oskara za muzykę oraz za promujący film utwór „Shallow” byłby dużym zdziwieniem.
„Narodziny gwiazdy” to prosta, nieskomplikowana historia. Ta jednak od początku angażuje widza, sprawia, że ten kibicuje głównym bohaterom i chce dla nich jak najlepiej. Przeżywa razem z nimi ich tragedię, cieszy się z ich sukcesów, jest zły, kiedy podejmują głupie i niezrozumiałe decyzje, ale najbardziej, tak przynajmniej jest w moim przypadku, lubi wracać się do początku, kiedy wszystko się zaczyna, kiedy wszystko jest prostsze, mniej skomplikowane, łatwiejsze. Kiedy nie liczy się nic innego oprócz muzyki.