Opowiadanie o seksie na małym ekranie to nie jest taka prosta sprawa. Za bary z tym tematem brało się już wielu autorów, jednak ich wysiłki z reguły kończyły się na ofercie pełnej cringe’u i żenady, albo prostą drogą wiodły widza na obszary, które są domeną portali spod szyldu „XXX”. W obu przypadkach efekt był więc dość mizerny. Jak się jednak okazało, w 2019 roku jest pole do tego, by o seksie opowiadać w sposób, który nie odrzuca już po kilku pierwszych scenach.
Kto mógł pokusić się o wzięcie takiego tematu na warsztat? Oczywiście Netflix, który nie bardzo ma wyjście i musi próbować swoich sił na coraz to nowszych obszarach. Zresztą, nie tylko musi, ale również jako jeden z nielicznych graczy na rynku (a kto wie, czy na ten moment nie jedyny?) po prostu może.
Idealnym przykładem na to są dwie produkcje ze stajni streamingowego giganta, które zebrały bardzo dobre opinie. A pamiętajmy, cały czas mówimy o serialach traktujących o tym, co wciąż dla wielu ludzi jest tematem tabu, czymś co woleliby schować pod kołdrą i mówić o tym wyłącznie przy zgaszonym świetle. Chodzi rzecz jasna o Sex Education i Big Mouth.
SERIAL OPOWIADA O SEKSIE W NIEZWYKLE ŚWIEŻY, MĄDRY I DOŚĆ NIESTANDARDOWY SPOSÓB
Przyznam się szczerze, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Sex Education, miałem dość mieszane odczucia. A właściwie nie, byłem gotowy skreślić ten serial z mojej oczekującej netflixowej listy, bo przyznam się, że te wszystkie opowieści o nastolatkach i ich szkolnych dramatach przestały mnie bawić już dawno temu. Wyjątkiem od reguły były ostatnio przygody nastoletniej czarownicy Sabriny, ale hej…to było jednak coś zupełnie nowego i świeżego, a do tego estetyka tego serialu… ehhh, poezja. Nie licząc jednak opowieści o rodzince Spellmanów, zawsze miło wracam do brytyjskiego formatu Skinsów, dwóch generacji po dwa sezony na każdą. I tyle.
Po Sex Education spodziewałem się więc powtarzalności, kalek, które znamy z wielu podobnych produkcji, świńskiego poczucia humoru i potraktowania seksu w sposób, który nakaże mi „spalić buraka” już po kilku minutach pierwszego odcinka. I to wcale nie ze względu na wstydliwą tematykę.
Jakie szczęście, że serial nie trafił ostatecznie na moją kupkę wstydu. Jak się bowiem okazało, wszystkie te obawy były niesłuszne (chociaż nie w tym sensie, że tak w ogóle bezpodstawne). Sex Education traktuje bowiem o seksie, ale w niezwykle świeży, mądry i – co by nie mówić – dość niestandardowy sposób. Twórcy nie próbują na siłę grać głupimi żarcikami, nie uciekają w tanie chwyty i nie są skupieni na tym, by ich obraz był sensacyjny. Wolą, by widz powoli go odrywał, a ta seksualna skorupka to coś, co od początku jest tylko pretekstem i czeka na rozbicie.
Otóż bowiem nasz główny bohater – Otis Thompson, którego postać znakomicie wykreował Asa Butterfield, jest synem znanej, ale przeżywającej kryzys twórczy pani seksuolog – w tej roli zobaczymy z kolei samą agentkę Scul… to znaczy, samą Gillian Anderson. Wspomniany Otis od najmłodszych lat był zaznajamiany z seksualną tematyką i w wieku szkolonym ten nieznany dla wielu jego rówieśników ląd, w jego przypadku był terenem, który badał nie raz i nie dwa… z tym, że jedynie jako uczeń teoretyk. Osią serialu jest więc koncept, w którym to Otis, za namową i przy pomocy koleżanki, w której zaczyna się podkochiwać (Emma Mackey), zaczyna udzielać w szkole porad seksualnych, budując swoją reputację eksperta, terapeuty i doradcy.
Nie mam zamiaru rozwodzić się tu nad tym, czy w wieku nastoletnim faktycznie zdarzają się różne sytuacje, które mają podłoże seksualne, bo nie jest to ten typ bloga, ale szkoła, która jest areną akcji Sex Education staje się prawdziwą kopalnią wszystkich takich przypadków, o których tylko możecie pomyśleć. Mamy bowiem historię niespełnionej miłości, rozstań par, trudnych relacji z ojcem, który jest we wspomnianej placówce dyrektorem, samotności, odrzucenia, odmienności w postaci homoseksualizmu czy w końcu niechcianej ciąży.
SEX EDUCATION STAWIA NA PRZESŁANIE, ZADAJE PYTANIA I SKŁANIA DO CHWILI ZASTANOWIENIA. NIE OFERUJE JEDNAK GOTOWYCH ROZWIĄZAŃ
Wiadomo, w normalnym świecie taka szkoła od razu zostałaby objęta – a już szczególnie w Polsce – opieką kuratora, ale w tym serialu, wszystko to ma ręce i nogi. Niektóre historie są być może nieco przesadzone, być może gdyby Eric został przedstawiony jako „zwykły” gej, a nie ubierający się w coraz to wymyślniejsze stroje i malujący się chłopak, to jego story byłoby mocniejsze i poważniejsze? Być może scena jego pobicia przez wiejskich homofobów powinna mieć jakiś ciekawszy ciąg dalszy, a jego kłótnia z Otisem mogłaby być bardziej ludzka, a nie żywcem wycięta z licealnej dramy rodem z TVN, ale na końcu wszystkich rachunków widz i tak kupuje ten format.
Jeśli bowiem ma być poważnie, to twórcy nadają sprawom poważny klimat, świetnie grają psychologią postaci i potrafią pokazać ciemną stronę seksu, a także wszystkie konsekwencje, które ten za sobą niesie. Kiedy z kolei jest miejsce na poluzowanie nieco muchy, to także wychodzi im to umiejętnie. Nie ma tematów tabu, chociaż czasami SE wpływa na moralizatorskie wody. Tu prezentuje się nieco gorzej, ponieważ powiedzmy sobie jasno – to nie jest serial edukacyjny, który pani Grażynka od WDŻ może puścić na swojej lekcji. Nie, on kieruje jedynie reflektory na pewne problemy, naświetla je, ale nie oferuje gotowych recept na ich rozwiązanie, dając tym samym sporo do myślenia.
Całość, chociaż formatem do złudzenie przypomina coś, co wygląda jak zaproszenie na brytyjską herbatkę o piątej, jest jednak polane amerykańskim sosem do burgerów… i słusznie. Dzięki temu Sex Education jest strawne dla szerszej publiczności, a umówmy się, na wskroś angielskie seriale z reguły nie sprzedawały się zbyt dobrze za Wielką Wodą. Netflix zbił więc podwójny kapitał i bardzo dobrze, ponieważ SE to pozycja jak najbardziej godna polecania i świetnie, że doczeka się kontynuacji, bo to serial o śmiałym spojrzeniu, wyrazistych postaciach i ciekawej tematyce.
BIG MOUTH TO ANIMACJA DLA DOROSŁYCH, KTÓREJ KONWENCJE TRZEBA KUPIĆ OD RAZU. JEŚLI SIĘ NIE UDA, TO EWIDENTNIE NIE JEST PROPOZYCJA DLA WAS
Kolejnego sezonu doczeka się również Big Mouth, netflixowa animacja dla dorosłych, która traktuje o problemach nastolatków wchodzących w okres dojrzewania. Jak do tej pory serial miał już dwie serie i niestety – są one dość nierówne.
O ile bowiem pierwszy sezon opowiada o początku hormonalnej burzy u naszych głównych bohaterów, a więc Nicka, Andrew i Jess, a także ich szkolnych kolegów, pokazując pierwsze zawody miłosne, problemy rodzinne, bunty i pragnienia, to już drugi wchodzi w mocno karykaturalne tony, co jedynie pokazuje, że Big Mouth jako całość musi się zmierzyć z pewną stagnacją.
No dobra, ale zanim już na dobre zajmę się kreśleniem cenzurki dla całej serii, warto się pochylić na tym, co było w niej dobre, a co złe.
Twórcy Big Mouth mogli sobie pozwolić na zdecydowanie więcej i być bardziej odważni w przelewaniu swojej wizji na ekran, bo pamiętajmy – cały czas mówimy o animacji. Te z kolei zawsze są traktowane nieco łagodniej i mają dużo większe szanse przejść przez cenzorskie sito. I tym przypadku Netflix puszcza kierownicę, przedstawiając nam wizję dojrzewania dzieciaków głównie przez pryzmat seksu, masturbacji, zauroczeń, wstydu, wątpliwości odnośnie własnej orientacji etc.
Żaden z odcinków się pod tym względem nie wyłamuje. Wszystkie są „napakowane” od piwnicy po strych niewybrednymi żartami, zawoalowanymi aluzjami na temat seksu i ukazywaniem naszych bohaterów w niezwykle żenujących sytuacjach. Jeśli więc teksty o „wielkich jajcach ojca” czy „możliwości zakiszenia małosolniaka”, to już dla Was za dużo, a tematyka okresu lub robienia loda sprawia, że płoniecie ze wstydu niczym flota Stannisa Baratheona na wodach Czarnego Nurtu, to – uwaga – nie jest to produkcja dla Was moi kochani.
Co ciekawe, wszystkie te lepsze i gorsze żarty odbiera się dużo łatwiej, właśnie mając z tyłu głowy, że jest to tylko animacja. Gdyby te same kwestie mieli wypowiadać aktorzy w normalnym serialu, to powiew cringe’u i żenady byłby w stanie wysuszyć pranie w niejednym domu. Optyka produkcji animowanej jest jednak nieco inna, na więcej pozwala i dużo więcej wybacza. Tak właśnie jest z Big Mouth.
NIESTETY, PO DOBRYCH RECENZJACH SEZONU PIERWSZEGO, TWÓRCY NIE POSZLI ZA CIOSEM. CZYŻBY NIE MIELI POMYSŁU NA DALSZE LOSY SWOICH BOHATERÓW?
Problem w tym, że po całkiem intrygującym pierwszym sezonie, dostajemy – wielka niespodzianka – drugi. Zamiast jednak pójścia za ciosem, otrzymujemy stagnację, a mam odczucie, że poziom poszedł nawet nieco w dół. Tak jak wspomniałem wcześniej, trójka naszych głównych bohaterów wchodzi na teren, gdzie stają się oni własnymi karykaturami. Andrew, który lubił się masturbować, ale był raczej nieśmiały i wycofany, nagle odkrywa w sobie demona seksu i gościa, którego po prostu nie dać się lubić, Nick staje się coraz bardziej niezrozumiały w swoim zachowaniu, podobnie jak Jess, która już nie tylko przeżywa bunt i zmaga się z problemami rodzinnymi, ale staje się dziewczyną, która jest nastawiona negatywnie do każdego i wszystkiego. Jej zejście na ścieżkę zła uwydatnia jedynie zjedzenia żelka z marihuaną.
Coraz bardziej irytujący i niepotrzebny staje się nauczyciel Steve. Tylko dzięki świetnej grze głosem Sławomira Packa parę razy na czas się opanowałem i nie rzuciłem czymś w telewizor/ewentualnie nie uderzyłem głową w ścianę z poczucia bezsilności w obliczu natężenia głupoty przy scenach z opóźnionym w rozwoju wuefistą. Podobnie zresztą było z wątkiem Jaya, który skupiał się wyłącznie na jego scenach miłosnych z coraz to nowszymi poduszkami. Ta, w której jedna z nich (to jeszcze w pierwszym sezonie) zachodzi w ciąże i rodzi inną małą poduszkę… ehh, wiem o co chodziło i co te sceny miały symbolizować, ale oczy bolały.
Na całe szczęście, niezmiennie wysoki poziom utrzymują hormonalne potwory – Maurice i Connie. Znakomity pomysł, znakomite wykonanie, kapitalny dubbing. W drugim sezonie pojawia się także Czarodziej Wstydu – jedna moim zdaniem z ważniejszych i najlepiej wykreowanych postaci w całym uniwersum Big Mouth.
Twórcy muszą jednak zdawać sobie sprawę, że kilka ciekawych kreacji to za mało. Wiemy, że trzeci sezon jest w drodze, ale jeśli ten świat ma mieć przyszłość i ma być wymienianym jednym tchem chociażby obok takiego hitu jak Bojack Horseman, to samo story musi być dużo lepsze. Główni bohaterowie powinni wrócić na odpowiednie tory, a ich historie muszą ponownie stać się wiarygodne, bardziej ludzkie. Big Mouth musi – podobnie jak dzieciaki – stać się bardziej dojrzałe. Pewnie, hasełka o „waleniu konia” czy „strzelaniu hektolitrami spermy z pytonga” nadal mogą kupić niektórych widzów, ale coś czuję, że dla innych to może być już za mało. Jeśli fabularnie „trójka” wróci do korzeni, a przy tym zachowa swój wulgarny charakter, to szefowie Netflixa będą mogli oglądać rosnące erek… słupki oglądalności.
Jak więc widać, opowiadanie o seksie nie jest łatwe, ale można to robić dobrze. Netflix wstrzelił się w rynek idealnie, ale tematyka jest taka, a nie inna i wystarczy jeden zły ruch, by świętowanie sukcesu przerodziło się w festiwal żenady. Warto o tym pamiętać.