Gdybym miał w kilku słowach opisać swoje odczucia po koncercie, w którym miałem okazję na żywo usłyszeć muzykę z „Drużyny Pierścienia”, to chyba najcelniejszym określeniem byłoby „słodko-gorzkie emocje”. Z jednej bowiem strony było to wspaniałe i wyczekiwane przeze mnie wydarzenie, ale z drugiej strony nie potrafię przemknąć oka na fuszerkę jaką przy tej okazji zafundowali mnie (ale nie tylko) organizatorzy.
Bilety na „The Lord of The Rings: The Fellowship of The Ring in Concert” zamówiłem tego samego dnia, kiedy pojawiły się w sprzedaży. Do najtańszych nie należały, ale hej… za cenę 180 złotych miałem otrzymać nie tylko koncert muzyki, w której zasłuchuje się od kilkunastu dobrych lat, ale przy okazji mogłem raz jeszcze – po raz nie pamiętam już który – obejrzeć i to na dużym ekranie pierwszą część trylogii „Władcy Pierścieni”. Po ekspresowej kalkulacji uznałem, że stosunek ceny do oferowanej frajdy jest jak najbardziej w porządku.
W ten oto sposób bilety trafiły na moją półkę, gdzie przeleżały wiele miesięcy, by dokładnie 22 stycznia otworzyć nam (w takich wyprawach Kinia to nieodzowny towarzysz) bramy katowickiego Spodka.
Tak… i niestety w tym miejscu zaczynają się schody. Wpadek organizatora, a więc Royal Concert trochę było, więc może po kolei.
Rząd osiemnasty? Nie ma takiego
Zamawiając bilety zależało mi, by znaleźć się stosunkowo jak najbliżej podestu dla orkiestry, w miarę na wprost ekranu, ale niekoniecznie w pierwszych rzędach, za które liczono sobie jak za zboże. Ergo? Wybrałem osiemnasty rząd, który wydawał mi się optymalną mieszanką wszystkich wymienionych kryteriów. Schodząc na płytę przywitała nas jednak miła pani z obsługi/ochrony, która z uśmiechem na twarzy poinformowała, że organizator sprzedał chyba więcej wejściówek niż jest miejsc na płycie, a rzędu osiemnastego nie ma, ponieważ w jego miejscu ktoś postanowił zrobić przejście. Jak pokazały kolejne minuty, był to ruch niezwykle przemyślany, ponieważ ścieżką mogli się swobodnie przechadzać zdumieni, a momentami nie kryjący swojej wściekłości ludzie.
Co zaoferowano nam w zamian? Możliwość zajęcia jednego z miejsc na skraju płyty, które znajdowały się co prawda bliżej orkiestry i ekranu, ale po pierwsze, kąt był jednak dość ostry, co akurat mnie mocno przeszkadzało, a po drugie ktoś uznał, że tuż przed krzesełkami ustawi maszt z głośnikiem. Cóż, gdybym chciał oglądać film z dużym czarnym słupem gdzieś po środku pola widzenia, to taki bilet bym sobie zamówił… chociaż nie, bo obecność masztu nie była zaznaczona na żadnym rozkładzie sali. Ogromna wpadka.
Koniec końców udało nam się usiąść tak, by kuriozalna przeszkoda nie zasłaniała nam widoku, ale wymarzonymi miejscami bym tego raczej nie nazwał.
Panie, ścisz pan, bo orkiestry nie słychać
Kiedy wybierasz się na koncert muzyki filmowej, to jednak oczekujesz, że gwoździem programu będzie – no jakby nie było – muzyka. Tymczasem ktoś wpadł na zupełnie nowatorski pomysł, by dźwięk wyświetlanego filmu puścić na maksa i nawet, gdy muzycy dawali z siebie wszystko, to nie robiło to aż takiego efektu, jakiego się spodziewałem. Więcej, gdyby zamknąć oczy, to można by odnieść wrażenie, że żadnej orkiestry kilkanaście metrów dalej nie ma i chyba nie o to w tym wszystkim chodziło
Osobną kwestią jest jakość nagłośnienia. Nie uważam się za jakiegoś skrajnego audiofila, ale nieczyste dźwięki, które momentami wydobywały się z głośników, były słyszalne na pierwszy rzut ucha. Serio? W XXI wieku można sobie pozwolić na taką fuszerkę i to na koncercie orkiestry, gdzie robotę robi nawet najmniejszy instrument? Głośniki charczały, dudniły, a pod koniec następowało jakieś dziwne sprzężenie, które powodowało bardzo nieprzyjemny dźwięk. Słabo, nawet jeśli weźmiemy poprawkę na beznadziejną akustykę Spodka.
Komunikacja… podprogowa
Pomijając już fakt, że o braku wspomnianego rzędu osiemnastego nikt nie raczył nas poinformować, choćby głupim mailem, to także podczas samego wydarzenia można było odnieść wrażenie jakby nikt nie trzymał ręki na pulsie i nie spoglądał na zegarek. Koncert miał się zacząć o godzinie 19, ostatecznie zaliczył półgodzinny poślizg. W połowie zarządzona została przerwa, ale nikt nie pofatygował się na scenę i nie powiedział „hej, ludziska, macie kwadrans, możecie biec kupić worki żarcia, bo widać, że nie możecie wytrzymać bez niego nawet godziny”. Nie, nie było nikogo. Nikt też nie podszedł do mikrofonu przed startem koncertu i nie zapowiedział głównych bohaterów. Istny samograj. Gdyby porównać to z krakowskim Festiwalem Muzyki Filmowej, to po prostu niebo i ziemia.
Wspomniany brak komunikacji doprowadził do jeszcze jeden rzeczy, a mianowicie tego, że ludzie wychodzili z sali przed finałową piosenką „May It Be” w wykonaniu Justyny Steczkowskiej. Jako, że początkowy poślizg i przerwa, która nie wiadomo ile miała trwać, mocno wydłużyły czas całego wydarzenia, to ludzie najzwyczajniej w świecie zaczęli uciekać na autobusy i pociągi. Nie każdy podróżował bowiem samochodem, czy mieszkał w Katowicach.
Jak więc wydać, trochę tych niedoróbek było. Z tego co zdążyłem się zorientować, skarżyli się nie tylko ludzie ze słynnego rzędu nr 18, czy ci, którym przyszło oglądać ekran przedzielony masztem. Na oficjalnym fanpage’u wydarzenia wiele osób wrzucało zdjęcia z widokami jakie mieli ze swoich miejsc, za które przecież słono zapłacili. Ktoś dostał krzesełko z widokiem na rurkę od balustrady, ktoś inny ze ścianą naprzeciwko, a wielu – szczególnie tych z górnych rejonów trybun – uskarżało się na takie podwieszenie oświetlenia nad ekranem, które zasłaniało go tak w niemal 1/3. Po co więc sprzedawać bilety na miejsca, których albo fizycznie nie ma, albo niewiele z nich widać? Pozostawię to bez komentarza.
Osobą kwestią było zachowanie niektórych gości, którzy – sorry, ale nie będzie litości – wpieprzali frytki, z miną ostatniej niewinnej rozpakowywali trufle, szeleszcząc papierkami (pozdrawiam sąsiadkę), czy zachowali się tak luźno, jakby byli z kolegami w pubie, a nie na koncercie orkiestry. Ok, być może Spodek to nie filharmonia, być może nie trzeba było przechodzić pod krawatem, ale jakieś dobre wychowanie chyba nadal obowiązuję, prawda? Czy jednak nie mam racji i to ja jestem dziwny?
Radość mimo wszystko
Jeśli już dotarłeś do tego miejsca, to pewnie zadajesz sobie teraz pytanie: „Czyli było aż tak źle? Niczego dobrego o ‚The Lord of the Rings…’ nie da się powiedzieć?” Otóż da się. Muzyka, którą stworzył na początku wieku Howard Shore towarzyszyła mi przez te kilkanaście ostatnich lat i będzie towarzyszyć nadal, ponieważ to kawałek poezji zaklęty w nuty. Na wiele rzeczy w Spodku musiałem przymknąć oko, ale jeśli chodzi o głównych bohaterów, a więc muzyków, to ci stanęli na wysokości zadania i zabrali mnie we wspaniałą podróż do Śródziemia. Po raz kolejny poczułem się, jakbym wraz z Gandalem i Frodem jechał wozem ścieżkami Shire’u, czy też był członkiem drużyny, która w jednej chwili przedziera się przez ośnieżony Caradhras, a w drugiej zagłębia w czeluści Morii. Ta muzyka pochłania bez reszty, nawet wtedy, kiedy wszystko dookoła, łącznie z ledwo zipiącymi głośnikami, próbuje ci przeszkodzić i nie pozwala oddać się upragnionemu eskapizmowi.
Dodajmy do tego sam film, który mimo upływu lat nie zestrzał się wcale aż tak mocno i nadal robi spore wrażenie, a mamy przepis na wydarzenie, które musi zakończy się sukcesem. Musi, ale pod warunkiem, że organizuje je ktoś kompetentny.
Tak, śmierć Boromira za każdym razem wzrusza tak samo, a kawałek „The Departure of Boromir” wgniata w fotel i sprawia, że chce się płakać jak mały bóbr.
PS.
Organizatorom popuścić nie zamierzam i stosowna reklamacja została już złożona. Nie na to się umawialiśmy drodzy państwo z Royal Concert. Ktoś tu się chyba nie wywiązał z umowy i wypadałoby przynajmniej przeprosić
[fot: własne]
Rząd 18, zwany widmo, melduje się! 🙂 Może to kwestia szczęścia, ale nas usadzili w ramach rekompensaty w 4 rzędzie, na samym środeczku, więc dla nas ta ewidentna porażka organizacyjna skończyła się przemiłą niespodzianką. Widownia w naszej okolicy bez zastrzeżeń, widok wspaniały, nagłośnienie przeszkadzało mi jedynie momentami. Jestem zachwycona nawet Justyną Steczkowską, na którą tak wiele osób narzeka. Podsumowując, dla mnie rewelacja, ale współczuję osobom, które nie miały tyle szczęścia. Pozdrawiam!
PolubieniePolubienie
Cieszę się, że ktoś miał więcej szczęścia niż my ;] Jeśli chodzi o Justynę Steczkowską, to też jestem pod wielki wrażeniem. Dała radę, wyciągała takie dźwięki, że należała się jej owacja na stojąco.
PolubieniePolubienie