Wybierając się do kina na „Narzeczonego na niby” nie miałem zbyt wielkich oczekiwań. Więcej, nie miałem żadnych oczekiwań. Doskonale wiedziałem, że to kolejny film z kategorii tych, które zostają wypuszczane każdego roku, mniej więcej o tej samej porze, a więc na przełomie stycznia i lutego. Przypadek? Nie sądzę, ale produkcji tych było już tak wiele i naprawdę tylko nieliczne były się w stanie wyróżnić czymkolwiek oryginalnym. Jak było w tym przypadku?
Łukasz Stelmach ukuł kiedyś pojęcie o polskich filmach, które są promowane sławnymi białymi plakatami, na których często gęsto możemy zobaczyć Tomasza Karolaka . „Narzeczony…” nie wychodzi poza te ramy, ponieważ jego plakat jest sztampowy do bólu i oczywiście możemy na nim ujrzeć twarz wspomnianego Karolaka. Niezła zachęta, by wybrać się do kina, prawda?
Swoją drogą, czy naprawdę w polskim kinie brakuje dobrych grafików, ludzi, którzy mają jakieś świeże i ciekawe pomysły na promocję filmów? Czy ciągle trzeba wkładać zdjęcia aktorów do generatora i czekać jaki plakat z niego wyskoczy? Hej, widzowie naprawdę to widzą. Mają świadomość tego, że idziecie na łatwiznę i co roku serwujecie jedno i to samo danie.
Dobra, tyle narzekania. Dokładnie, dobrze przeczytaliście. Koniec narzekania, bo chociaż sam film pod względem fabularnym niczym nie zaskoczył, a akcja jest do bólu przewidywalna, to jednak całość jest zrealizowana całkiem nieźle.
W tle mamy rzecz jasna przedstawioną historię złamanego serca głównej bohaterki (skąd my to znamy), a także wielkiego uczucia, które spada na nią zupełnie niespodziewanie (to też już gdzieś było). Klasyka gatunku. Wszystko to jednak zostaje wplecione w całkiem ciekawą historię. Oczywiście, kolejnych ruchów bohaterów można się domyślić z dziecinną łatwością, podobnie jak zakończenia, ale o dziwo… ogląda się to przyjemnie i z uśmiechem na twarzy. Uśmiechem naturalnym, a nie takim powodowanym zażenowaniem choćby z powodu grubo ciosanych dialogów czy fatalnej gry aktorskiej.
Ano właśnie, skoro już przy aktorach jesteśmy. Tak jak przy okazji polskich filmów, szczególnie tych lekkich komedyjek, nie mam większych oczekiwań, tak podobnie – z nielicznymi wyjątkami – mam, jeśli chodzi o występy rodzimych aktorów. W „Narzeczonym…” udało się jednak z nich wykrzesać nieco więcej niż zazwyczaj.
Ok, Julia Kamiński lekko odstaje i przez większość filmu gra praktycznie jedną twarzą. Nawet scena, w której miała okazję zaprezentować rozpacz i po prostu sobie trochę popłakać, nie wypadła zbyt przekonująco. Twórcy próbowali się ratować w inny sposób, dlatego w filmie nie brakuje scen, kiedy w role głównych bohaterów wcielają się… piersi Kamińskiej. Cóż, można i tak, ale czy na pewno o taką promocję aktorce chodziło?
Gdyby jednak przymknąć na to oko, to okaże się, że cała reszta wypada co najmniej przyzwoicie (wróć… Barbara Kurdej-Szatan jest jeszcze gorsza od Julii Kamińskiej). Sonia Bohosiewicz jak zawsze jest wulkanem emocji, Piotr Stramowski w końcu nie musi grać twardziela z gnatem u boku i wypada w swojej roli dość przekonująco, a wspomniany już Karolak w końcu przestaje być człowiekiem memem i jest naprawdę zabawny, a nie – jak nas to tego już trochę przyzwyczaił – slapstickowy, a nawet żenujący.
Wszyscy wyżej wymienieni znajdują się jednak w cieniu Piotra Adamczyka, który kradnie show za każdym razem, gdy pojawia się w akcji. Nie od dziś wiadomo, że to bardzo zdolny aktor i chociaż miał kilka słabszych filmów, to tu naprawdę gra, wciela się w rolę całym sobą i wychodzi to naprawdę bardzo dobrze. Jego postać Darka jest przerysowana do granic możliwości, ale właśnie o coś takiego chodziło. To w końcu główny czarny charakter, dlatego cieszy, że jest postacią wyrazistą, momentami wręcz karykaturalną, a nie kompletnie obojętną. Adamczyk wyprzedza resztę o kilka długości i ciągnie „Narzeczonego…” za uszy jak tylko może. Moim zdaniem z powodzeniem.
Żeby jednak wszyscy mieli jasność. Obraz Bartosza Prokopowicza nie jest niczym przełomowym, nie jest nawet dziełem bardzo dobrym. W zalewie filmów miernych, złych i bardzo złych, „Narzeczonego…” można jednak spokojnie sklasyfikować półkę wyżej. Mniej w nim głupich dialogów, bezsensownych wątków, nieśmiesznych żartów i aktorów, którzy jedynie próbując grać, a nie naprawdę to robią. Jeśli więc masz kartę Unlimited i obejrzenie polskiej komedii z tym słynnym białym plakatem nie wiąże się dla Ciebie z żadnym ekstra wydatkiem, a do tego masz wolne dwie godziny, to wiele nie stracisz, a przynajmniej obejrzysz niezłego Adamczyka, śmiejącego się z samego siebie Karolaka, czy… biust Kamińskiej. Jeżeli jednak planujesz kupić bilet do kina niczym zwykły śmiertelnik, to lepiej sobie odpuść. Te 20-kilka złotych może zainwestować zdecydowanie lepiej.
Reasumując, „Narzeczony…” w gronie corocznych polskich komedii – w których zakończenia można się domyślić już w momencie obejrzenia trailera – jest na pewno filmem, który na swój sposób się wyróżnia i nie sprawi, że z zażenowania włożysz sobie karton z popcornu na głowę. Jest lekko, momentami naprawdę śmiesznie, aktorzy (w większości) grają dobrze i tyle. Porządne dzieło z tej właśnie półki, ale nic, o czym można rozprawiać dłużej.
To też doskonale świadczy o kondycji polskiego kina, jeśli chodzi właśnie o komedie, także te romantyczne. Jeśli któraś nie okazuje się kompletną klapą i gniotem, to od razu się wyróżnia i może zostać uznana za film naprawdę udany. To już jednak jest temat na zupełnie inny tekst.
OCENA (4/10)