Pierwsi Iniemamocni – choć może to nieco zbyt duże słowo – byli na swój sposób filmem przełomowym . Osobiście nie znam nikogo, kto nie wspominałby go z uśmiechem na twarzy i prawidłowo, ponieważ Pixar wykonał przed czternastu laty kawał naprawdę dobrej roboty. Pytanie, czy Iniemamocnym 2 udało się nawiązać poziomem do filmu z 2004 roku?
No ale spokojnie, po kolei. Warto na początku wytłumaczyć kilka kwestii. Dlaczego pierwsi Iniemamocni byli filmem przełomowym? Przynajmniej z kilku powodów. Początek wieku dopiero powoli rozkręcał boom na kino superbohaterskie i chociaż już w 2002 roku mieliśmy okazję obejrzeć Spidermana w brawurowej kreacji Toby’ego Maguire’a, to już na początek MCU musieliśmy czekać do 2008 roku, kiedy to do kin wszedł pierwszy Iron Man. Film Brada Birda poruszał więc tematykę herosów, ale przy okazji pokazywał ich z tej bardziej ludzkiej, normalnej strony.
Jeśli sobie przypominacie, to w „jedynce” nasi bohaterowie mieszkali na swoim wzorcowym, wręcz atomowym osiedlu i wiedli nudne życie, ukrywając przed światem swoją prawdziwą tożsamość, wspominając stare, dobre czasy, kiedy superbohaterowie byli znani, szanowani i podziwiani. Na skutek nieoczekiwanych zdarzeń Bob i Helen musieli ponownie przywdziać swoje oldschoolowe kostiumy i zaczęli walkę nie tylko z bardzo ciekawie rozpisanym wrogiem, ale również w imieniu innych bohaterów, tak by ci nie musieli się już dłużej ukrywać. Ten drugi czynnik wychodził spod oblanej smacznym szpiegowskim sosem fabuły i był znakomitym dopełnieniem czyniącym z Iniemamocnych naprawdę dojrzały film.
Tak, dojrzały. Nie wybitny, nie taki, który zaliczyłbym do swoich ulubionych, jeśli chodzi o animacje, ale w pewien sposób dorosły i przełomowy. Poruszano w nim dość poważne problemy, świetnie grano uczuciami głównych bohaterów i ich nostalgią za tym, co już minęło.
No właśnie, minęło. Jeśli dobrze pamiętacie zakończenie pierwszej części, to wiecie, że prawa superbohaterów zostały przywrócone, a nasza tytułowa rodzinka rzuca się w wir walki z Człowiekiem Szpadlem. Druga część jest tego bezpośrednią kontynuacją i chociaż w realnym świecie minęło czternaście lat, to w filmie akcja dzieje się ciągiem i tu dochodzi do jakieś zupełnie magicznej i kuriozalnej zmiany. Herosi przy próbie zatrzymania przestępcy dokonują – nieco przy okazji – sporych zniszczeń w mieście i tym samym na nowo podpadają władzom, trafiając na cenzurowaną listę. Bo tak… bo w jakiś kompletnie nieprzekonujący sposób trzeba nakreślić oś fabularną i pewien motyw wokół, którego wszystko będzie się toczyło już do samego końca.
Wracamy więc dokładnie do tego, co już widzieliśmy w „jedynce” i praktycznie każda kolejna scena pozwala otwierać następne szufladki w pamięci i skłaniać do stwierdzenia: „ej, ja już to gdzieś widziałem”. I dokładnie tak jest. Bohaterowie ponownie muszą się ukrywać i zamiast myśleć o powstrzymaniu złoczyńców, zastawiają się nad tym, czy nie wrócić do pracy w korporacji, by jakoś związać końcem z końcem.
W tym miejscu na scenę wchodzi osoba, któr może im pomóc wyjść z tarapatów i to jest ten w miarę świeży i fajny pomysł twórców. Zakłada on bowiem pełną transparentność bohaterów, ich wyjście do ludzi i pokazanie tej ludzkiej twarzy. Do takiego zadania najlepiej nadaje się Helen i znowu, to też wyznacznik pewnego świeżego trendu, który właśnie kobiety stawia w roli głównych bohaterek. Cóż, jak widać sukces Wonder Woman przyniósł więcej dobrego niż można było się spodziewać. W tym samym czasie, kiedy Elastyna ratuje świat, Pan Iniemamocny zajmuje się domem i dziećmi, pomaga w odrabianiu lekcji, rozwiązuje sercowe problemy i pokazuje, że bycie panią… panem domu wcale nie jest takim łatwym zadaniem, nawet dla superbohatera.
Wątek Boba ma moim zdaniem spory potencjał, jednak w pewnym momencie po prostu się urywa i już nigdy więcej do niego nie wracamy. Zostaje nam jedynie fajny slapstickowy humor – głównie za sprawą Jacka Jacka – który jednak tylko na moment przykrywa mizerny scenariusz. No bo widzicie, wątków w Iniemamocnych 2 jest wiele, ale żaden z nich nie jest rozpisany jak należy. Twórcy wrzucili do kotła kilka tematów i dlatego akcja pędzi na złamanie karku, ale żadna z historii nie jest do końca przekonująca, żadna nie pozwala na sobie dłużej skupić uwagi. Film się dzieje, ponieważ musi i tak jest właściwie od początku do pojawienia się na ekranie napisów końcowych.
A jeśli liczycie na to, że być może show kradnie główny przeciwnik naszych bohaterów, to niestety będziecie srogo zawiedzeni. Antagonista jest bowiem okrutnie nudny, ma kiepski… a właściwie kompletnie głupi plan (jeśli ktoś nie widział, to niech się lepiej nie nastawia na jakiś szatański zamysł, dzięki któremu świata zatrząsłby się w posadach). Nie ma tu motywu zemsty, osobistego rewanżu, po prostu nic ciekawego.
Szczerze? Po dobrej i dojrzałej pierwszej części, mimo tego, że konsumowałem ją z pozycji nastolatka, po „dwójce” spodziewałem się równie dobrych pomysłów. Niestety, brakuje tu konkretów, brakuje ciekawego przesłania, które dawała nam „jedynka”. Poza urwanymi tematami żony pracującej, męża zajmującego się domem i pokazania ludziom bohaterów „od kuchni” w Iniemamocnych 2 nie dostajemy niczego świeżego, niczego co mogłoby zainteresować, sprawić, że film wyróżniłby się z tego sporego przecież natłoku superboharterskiego kina. Ot, powtórka z rozrywki sprzed czternastu lat, oczywiście lepsza pod względem graficznym (ależ tu grają światłem i cieniami!), ale już w innych aspektach dużo gorsza. Szkoda.
Szkoda zmarnowanego potencjału.