__597fe90ec6e97ddddd

Są takie filmy, po których pierwszych zapowiedziach i zwiastunach wiem, że choćby się waliło i paliło, muszę je zobaczyć w kinie. Do tego właśnie grona zalicza się „Morderstwo w Orient Expressie”, adaptacja jednej z najbardziej klasycznych historii literatury. Historii, z którą nie miałem okazji się zapoznać przed seansem.

Nieznajomość pewnych pozycji książkowych jest po prostu niedopuszczalna i powinna być karana dniem bezustannego oglądania filmów Uwe Bolla. Ja w ten sposób samobiczować się co prawda nie zamierzam, ale przyznaję się bez bicia, że nie miałem okazji przeczytać jednej z najbardziej znanych książek Agathy Christie. Mimo tego, kiedy tylko dowiedziałem się, że na warsztat wziął ją Kenneth Branagh, zacząłem odliczać dni do premiery.

Zapytacie pewnie, skąd ten nagły przypływ miłości do „Morderstwa w Orient Expressie”? Po pierwsze, skoro za coś bierze się Branagh, to niemal z urzędu otrzymuję pewność, że będzie to porządna produkcja. Ten znakomity aktor i zdolny reżyser ma na koncie wiele pamiętnych kreacji, a w 2012 roku odpowiadał za przygotowanie ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich w Londynie i jeśli ktoś miał okazję oglądać to wydarzenie, ten został zabrany w piękną podróż po kartach angielskiej historii. Kto nie widział… cóż, warto nadrobić, bo to prawdziwa perełka.

Po drugie, takiej obsady jaką udało się zebrać w ciasnych wagonach Orient Expressu, mógłby pozazdrościć niejeden film. Michelle Pfeiffer, Johny Depp, Judi Dench czy Willem Deofoe, to tylko początek długiej listy wielkich gwiazd kina, które zgodziły się wziąć udział w całym przedsięwzięciu i co ważne, nie pojawiają się na ekranie jedynie dla ozdoby. Nawet Depp, który w ostatnich latach przyzwyczaił już wszystkich do tego, że w kolejnych filmach pokazuje jedynie różne twarze Jacka Sparrowa, tu w końcu zaczął – jak na niezwykle zdolnego aktora przystało – grać. Nareszcie!

Po trzecie, lubię historie detektywistyczne, takie, gdzie mamy do wyjaśnienia pewną zagadkę. W tym przypadku moja ekscytacja była tym większa, ponieważ nie znałem literackiego pierwowzoru i wchodząc do sali kinowej nie miał pojęcia, co się wydarzy. To oznaczało, że moja frajda będzie nieco większa od ludzi, którzy dzieło Christie znali (a co za tym idzie, wiedzieli kto zamordował) i mogli jedynie odnotowywać w pamięci kolejne plusy oraz minusy filmu i spoglądać na całość przez pryzmat oryginału.

Piękna pocztówka

Pełen pozytywnych emocji, byłem niemal pewny, że „Morderstwo…” mnie nie zawiedzie i… do pewnego stopnia moje oczekiwania zostały spełnione. Otrzymałem bowiem klasyczną opowieść, dokładnie taką, na którą liczyłem i której się spodziewałem. Nie było w niej wielkich twistów, które znamy z bardziej współczesnych dzieł, nie naprowadzano mnie też na siłę na fałszywe tropy, by następnie spuścić na głowę cegłę i nakazać spoglądać w zupełnie innym kierunku.

Mimo tego, że akcja filmu toczyła się niemal w całości w pociągu, nie odczuwało się klimatu duszności. Twórcy dwoili się i troili, by wpuścić na plan nieco powietrza, a ustawiane w najróżniejszych miejscach kamery pozwalały uzyskać efekt przestrzeni, który moim zdaniem znakomicie się sprawdził i pokazywał Orient Express w ciekawy sposób. Swoją rolę odegrały tu także piękne ujęcia z loty ptaka, które przy scenach niektórych przesłuchań pozwalały wyjść poza sztywne ramy Hercules Poirot- podejrzany.

Jeszcze raz podkreślę, że Branagh starał się być jak najbardziej wierny książce i dlatego, jeśli ktoś spodziewał się wartkiej akcji oraz wspomnianych wcześniej zwrotów, to przykro mi, ale wsiadł do złego pociągu. Film jest przegadany, ale – teraz, kiedy w dużej mierze nadrobiłem już także oryginał – taki właśnie być powinien. Dzięki całej plejadzie znakomitych aktorów nie odczuwamy jednak nudy, ponieważ całość wbrew pozorom posuwa się do przodu dość dynamicznie, z krótkimi przerwami na tłumaczenie widzowi pewnych kwestii związanych z zagadką.

Nieco łopatologii

No właśnie… kilka akapitów wcześniej napisałem, że film mnie nie zawiódł, ale tylko do pewnego stopnia. Czymś co mnie nieco jednak rozczarowało, było właśnie owe tłumaczenia,  eliminacja kolejnych tropów i dość łopatologiczne przedstawienie przebłysków Poirota. Rozumiem sam zamysł, bo twórcy chcieli w ten sposób na bieżąco pokazywać widzowi jak przebiega proces myślowy znakomitego detektywa. Wolałbym jednak koncept, w którym otrzymujemy cały zestaw różnych poszlak i wskazówek, ale ich wyjaśnienie następuje dopiero w wielkim finale. Osobiście chciałby otrzymać czas żeby sobie wszystko dobrze poukładać i przeanalizować, a na sam koniec sprawdzić, czy moje przypuszczenia były słuszne, czy jednak przez większość filmu krążyłem po omacku. Kanneth Branagh zdecydował się na inny zabieg i w momencie, gdy podsuwano mi pod nos jakieś trop, to kilka chwil później naprowadzano mnie również na wyjaśnienie. Z tego co zdążyłem się zorientować, Poirot z książki, czekał z rozwiązaniem właśnie do finałowej sceny.

Nie wszystkie kwestie w filmie zostały również dobrze wyjaśnione, zupełnie tak jakby po drodze wycięto gdzieś kilka scen. To oczywiście kwestie poboczne, podobnie jak ukazanie detektywa, w scenach, które bez znajomości książek niewiele nam powiedzą (tak, chodzi o te ze zdjęciem). Niewielka podbudowa byłaby tu jak najbardziej wskazana.

Takiego wąsatego kina potrzebowałem

Tych kilka niedociągnięć nie kładzie się jednak cieniem na „Morderstwie…” jako całości, choć słyszałem już opinie, że brakuje w nim czegoś ekstra. Czegoś co sprawiłoby, że film nie będzie jedynie wierną adaptacją literackiego pierwowzoru. Tu się oczywiście nie zgodzę, ponieważ pewną myśl przewodnią widzimy w osobie głównego bohatera i tego jak został on wykreowany na nowo przez Branagha. Po nadrobieniu zaległości (no dobra, jedno „dzieło” Uwe Bolla zobaczę) wiem, że Hercules Poirot w wydaniu Agathy Christie jest zupełnie inny od tego filmowego. W książce nasz detektyw być może jest jeszcze bardziej błyskotliwy, ale to na dużym ekranie możemy dostrzec, że targają nim różne emocje, sprzeczności, aż w końcu dochodzimy do momentu, w którym obserwujemy jego przemianę. Od samego początku aż do finałowych ujęć bohater jest prowadzony w taki sposób, by ta walka w nim narastała, a ostatnia scena – wisienka na torcie – jest tylko pokłosiem wcześniejszych zabiegów.

„Morderstwo w Orient Expressie” jest filmem, w którym – mimo tych kilku małych niedociągnięć – po prostu się zakochałem. Podobnie jak w kreacji głównego bohatera granego przez Kennetha Branagha. Jeśli do tego dodamy świetne zdjęcia, całą plejadę znakomitych aktorów i niesamowity klimat, to otrzymujemy piękna pocztówkę. Film, którego potrzebowałem na początku roku i już ostrzę sobie zęby na kontynuację przygód Poirota.

To było niesamowicie dobre kino. Proszę o więcej.

OCENA (8/10)

8_gwiazdek

[fot. foxmovies.com]

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s