Od lat czekam na naprawdę udaną ekranizację jakiekolwiek gry i po obejrzeniu nowego Tomb Raidera mogę z całą stanowczością stwierdzić… że będę musiał czekać nadal. Dzieło Roara Uthauga jest filmem jak najbardziej poprawnym i całkiem nieźle zrealizowanym, ale nic ponadto. Niestety kolejna wielka marka ze świata gier przegrała w konfrontacji ze srebrnym ekranem.
Piszę o kolejnej marce, ponieważ w ostatnich latach pojawiło się kilka produkcji, których bazą była właśnie gra wideo. Sporo obiecywałem sobie po Warcrafcie Duncana Jonesa czy też Assassin’s Creed, w którym zagrały przecież takie gwiazdy światowego kina jak Michael Fassbender, Marion Cotillard czy Jeremy Irons (o swoim rozczarowaniu opowiadałem w podsumowaniu roku, które możecie znaleźć na naszym kanale), jednak żaden z tych filmów nawet w niewielkim ułamku nie spełnił moich oczekiwań. Jak się okazało, nie byłem w mym rozczarowaniu odosobniony, co doskonale obrazują kwoty zarobione przez obie produkcje. Problem w tym, że ja zadałem sobie trud wybrania się na oba filmy do kina (to zawsze warto robić), podczas gdy wielu ludzi, którzy przecież są związani z tymi markami jako gracze, uznało, że nie jest to warte zachodu.
Zakładam, że podobnie było w przypadku Tomb Raidera, a więc kolejnego, znanego nawet laikom brandu ze świata gier. Kto bowiem nie kojarzy przygód Lary Croft, pięknej pani archeolog ze skłonnościami do wpadania w kolejne tarapaty? Jeśli nie z przed ekranów własnych komputerów czy telewizorów, to chociażby z głośnych, ale jednak bardzo średnich produkcji z Angeliną Jolie w roli głównej. Jeżeli jednak, ktoś w tym miejscu nadal nie wie, o co, a właściwie o kogo chodzi, to wysyłam mu pozdrowienia do jego bunkra lub pustelni na końcu świata (cholera, pewnie i tak nie przeczyta).
Wracając jednak do meritum, na nowego Tomb Raidera czekałem z zaciekawieniem. Raz, że jestem fanem przygód Lary. Dwa, byłem ciekawy, czy twórcy podołają zadaniu. Już jednak pierwsze zwiastuny przygotowały mnie do tego, by – tak na wszelki wypadek – niczego wielkiego po tym filmie się nie spodziewać. Mogłem się z nich dowiedzieć, że dostanę przygodówkę z elementami survivalu, czyli dokładnie to samo co otrzymałem odpalając grę na konsoli, gdzieś około 2015 roku. Problem w tym, że gdybym chciał sobie obejrzeć jak ktoś steruje swoją Larą i wykonuje kolejne zadania na dzikiej wyspie, to usiadłbym za własnym biurkiem i odpalił na youtubie pierwszy z brzegu let’s play. Skoro jednak wybrałem się do kina, to znaczy, że oczekiwałem czegoś ekstra.
Czy ten pierwiastek wyjątkowości znalazłem w fabule? Niestety nie. Ta jest bowiem bardzo prosta i właściwie po kilkunastu minutach możemy rozebrać film na nuty, przewidując kolejne ruchy bohaterów, czy nawet samo zakończenie. Czy twórcom udało się w jakiś przekonujący, świeży sposób przedstawić młodziutką Larę? Także nie. Poza samym początkiem, gdzie ekspozycja była na naprawdę niezłym poziomie i otrzymaliśmy kilka wartościowych informacji, to później było już tylko gorzej. Nasza bohaterka, która przecież nie ma nawet kierunkowego wykształcenia i w sumie nie wiemy, czy interesuje się archeologią i tajemnicami, nagle zaczyna rozwiązywać kluczowe dla całej historii zagadki… ot tak, po prostu. Tu coś przesunęła, tam przewertowała stare notatki ojca i wszystkie elementy układanki zaczęły jej wskakiwać na odpowiednie miejsca. Jak na film przygodowy, gdzie tajemnice i zagadki są niezwykle ważne dla całej fabuły, to jednak dość spory błąd.
No dobra, ale może w takim razie udało się przynajmniej odpowiednio zagrać na emocjach? W końcu fundamenty były porządne. Strata ojca, chęć poznania odpowiedzi na pytanie – dlaczego?, brak pomysłu na życie, wielka fortuna do odziedziczenia i złowroga organizacja, która chce przejąć władzę nad światem. Brzmi nieźle, prawda? No pewnie, że tak, tylko, że podczas całego seansu ani przez moment nie poczułem emocji, które mogą targać Larą. Nie miałem także ani jednej chwili, kiedy obawiałbym się o jej losy, nawet wtedy, gdy po czołowym zderzeniu z sosną wbiła sobie kawał drewna w brzuch, lub kiedy główny zły celował do niej z pistoletu. Nic, kompletnie nic. Lara w tym filmie jest rzecz jasna nie do zdarcia i choćby się waliło i paliło, on wyjdzie cało z każdej opresji.
Mało? To, że film nie trzyma w napięciu to jedno, ale to, że nie pozwala widzowi poczuć frajdy z rozwiązywania zagadek i tajemnic na własną rękę, to już zupełnie inna para kaloszy. Tomb Raider nie wnosi tu niczego świeżego. Te wszystkie „niebezpieczne” zadania są wtórne, a przy niektórych miałem wrażenie, że gdzieś zza rogu wyjdą Harrison Ford i Sean Connery. Te podobieństwa do poprzedników nie kończą się jednak na Indianie Jonesie, ponieważ sceny w katakumbach świątyni cesarzowej Himiko do złudzenia przypominały mi przeprawy Brendana Frasera z pewnego filmu z końca ubiegłego wieku… jak on się nazywał? A tak, to oczywiście Mumia. Różnica polega na tym, że wtedy mając naście lata bawiłem się znakomicie, a Tomb Raider tego samego zaoferować mi nie potrafił.
Alicia Vikander, zdobywczyni Oscara nie miała w Tomb Raiderze zbyt dużego pola do popisu. Trochę pobiegała, poskakała, czy w końcu pojeździła na rowerze, ale fabularnie nie działo się nic takiego, co zmusiłoby ją do wykazania się choćby połową aktorskiego kunsztu.
Film Roara Uthauga (cholera, nie jest łatwo to wymówić) jest więc jedynie poprawnym, zrealizowanym na solidnym poziomie, który jednak niczym szczególnym się nie wyróżnia. Zarobione w weekend otwarcia nieco ponad 23 miliony dolarów nie są wynikiem rzucającym na kolana, co jedynie potwierdza, że widownia, a już szczególnie ta część, która jest związana z szeroko pojętym światem gier wideo, nie ruszyła szturmem do kin, a to przecież głównie do niej był adresowany Tomb Raider.
Co innego, gdyby twórcy faktycznie chcieli zrobić porządne kino akcji z nutą przygody, ale zrealizowana ze zdecydowanie większym rozmachem (na to liczę w Uncharted). Wzięli pewien pomysł bazowy, tak jak to chociażby zrobił Assassin’s Creed (tu jednak wyszło to jak wyszło) i włożyli go w ramy klasycznego blockbustera. Wtedy – takie przynajmniej mam wrażenie – grupa docelowa byłaby zdecydowanie szersza, a film odbiłby się głośniejszym echem. Tak się jednak nie stało i dlatego nowy Tomb Raider trafia na półkę niezłych, ale wtórnych i mimo wszystko dość płytkich przygodówek.
I na sam koniec – żeby nie było. Te dwie spędzone w kinie godziny nie były zmarnowane, bo całość oglądało się nawet przyjemnie, ot taka dość lekka produkcja polana sosem z pseudotajemnic, łatwych do rozwiązania zagadek i dziur fabularnych. Warto obejrzeć, chociażby dlatego, by ponownie się przekonać, że zrobienie dobrego filmu na podstawie gry, to wciąż zadanie, które przerasta twórców.
Kto wie, może następnym razem…
OCENA (6/10)