jurassic-world-fallen-kingdom-3840x1603-chris-pratt-dinosaur-4k-17895

Jeśli byliście w kinie na „Kong: Wyspa Czaszki” i bawiliście się tak dobrze jak ja, to zapewne równie wielką frajdę sprawiło wam obejrzenie najnowszej odsłony filmu spod znaku Parku Jurajskiego, czyli „Upadłego Królestwa”. I chociaż jest to zupełnie inna produkcja od tej, która w 1993 roku wyszła spod ręki Stevena Spielberga, to nie będzie chyba zbyt wielkim ryzykiem, jeśli nazwę ją najlepszym kinem, do którego zaprzęgnięto dinozaury od długich 25 lat.

Pierwszy „Park Jurajski” jest dla mnie filmem szczególnym. W tamtych czasach sama wizyta w kinie była dla sześciolatka magicznym przeżyciem, a jeśli do tego mógł on na dużym ekranie obejrzeć dinozaury, to właściwie niczego więcej nie potrzebował. Obraz, który otwierał serię (wtedy tego jeszcze oczywiście nie wiedzieliśmy) i zapoczątkował coś, co dziś można śmiało nazwać jurajskim uniwersum, oglądałem w późniejszych latach wielokrotnie i mimo upływu czasu, za każdym razem wzbudzał u mnie takie same dziecięce emocje. Zupełnie tak jakbym ponownie dostał cukierka, którego smak kojarzy się ze szczenięcymi latami.

Dwie kolejne części podobnych emocji już nie wywoływały, jednak nie z tego powodu, że dinozaury już tak mocno mnie nie grzały, ale po prostu dlatego, że były to kiepskie filmy. Zamiast wykreować coś nowego, próbowano w nich na siłę oddać, wręcz skopiować klimat z przełomowej i ciepło przyjętej „jedynki”, a to nigdy nie jest droga w dobrym kierunku. Było poprawnie, ale można było momentami odnieść wrażenie, że wspomniane dinozaury są jedynie dodatkiem do całości, która nie bawiła już tak dobrze, jak pierwowzór.

W zupełnie innym kierunku poszli twórcy reaktywowanej serii, której pierwsza część (a chronologicznie już czwarta) położyła na prehistoryczne gady zdecydowanie większy nacisk i podobnie jak w 1993 roku, to właśnie one były  najważniejsze. Na „Jurassic World” Colina Trevorrowa bawiłem się znakomicie. Słynny park w końcu został otwarty, co jak łatwo można się było domyślić, dobrze skończyć się nie mogło. Oprócz dinozaurów, na front rzucono całkiem nowych bohaterów i chociaż głupotek oraz niedorzeczności nie brakowało (tak tak, bieganie w szpilkach po dżungli będzie się ciągnęło za tym filmem), to przy okazji widz otrzymywał coś, co był gwarancją dobrej zabawy i popcornowej frajdy, a – nie będę ukrywał – właśnie na to liczyłem.

Gdybym uważał, że potrzebuję poważnego seansu o tych wielkich stworach, to odpaliłbym sobie „Wędrówki z dinozaurami”, które zapewne mam jeszcze gdzieś nagrane na kasatach. Od współczesnego „Parku Jurajskiego” oczekiwałem jednak czegoś innego, a skoro pomysł z dinozaurami na przedzie sprawdził się w 2015, to dlaczego nie miałby zagrać także w 2018 roku?

Tym razem za sterami posadzono Juana Antonio Bayona, który nie dość, że utrzymał poziom, ale także podniósł poprzeczkę o kilka oczek wyżej. Kwestią podstawową do tego żeby czuć frajdę z „Upadłego Królestwa” jest jednak przyjęcie praw sterujących uniwersum z cały dobrodziejstwem inwentarza. Po prostu należy przymknąć nieco oko na nagle budzący się wulkan, o którym wcześniej nie mieliśmy żadnej wiedzy. Trzeba też przyjąć to, że spora część filmu toczy się w wielkiej posiadłości, która stylem przypomina dom Bruce’a Wayne’a (serio tak jest), nijak mając się do wcześniejszych lokacji  znanych z serii, i w końcu to że, fabuła jest dość przewidywalna, pretekstowa, a momentami kompletnie głupia.

Każde, nawet to najbardziej nielogiczne zachowanie ma jednak jakieś swoje odbicie w akcji i chociaż nie raz i nie dwa możemy się uśmiechać pod nosem, to jednak właśnie dzięki temu całość posuwa się do przodu, nie pozwalając odetchnąć.

Wysunięcie na pierwszy plan dramatu dinozaurów, które czekają na ewakuację do specjalnego azylu sprawia, że na serio zaczynamy się przejmować ich losem, czego we wcześniejszych częściach nie dane było doświadczyć. Im dalej w film, tym bardziej zastanawiałem się, czy zdążą i ile gadów uda się uratować, a scena po wybuchu wulkanu… cóż, żeby za bardzo nie spoilerować, napiszę jedynie, że łza mogła się w oku zakręcić. To rozbudzenie emocji zagrało tu jednak perfekcyjnie i tak było właściwie do samego końca, kiedy to „Upadłe Królestwo” zaczęło się przeradzać się w całkiem niezły horror klasy B, gdzie wspomniana wcześniej gotycka posiadłość staje się areną zabawy w kotka i myszkę z dinozaurem-hybrydą, tym jednym jedynym, którego nikomu nie byłoby żal, gdyby ktoś skręcił mu kark.

O właśnie, pomysł, który swoje korzenie miał już w czwartej części, a więc tworzenie całkiem nowych gatunków, które możemy taktować jedynie jako zaprogramowane maszyny do zabijania, w kolejnym filmie znowu się sprawdził. Ktoś powie, że to trochę odgrzewany kotlet, ale absolutnie bym się z takim postawieniem sprawy nie zgodził, ponieważ stwarza to bardzo klarowny podział na dinozaury (czasami nawet bardzo pocieszne), którym kibicujemy i za które trzymamy kciuki, a także wynaturzone potwory. Jeśli zaś chodzi o powtórki z rozrywki, to bardzo miłym mrugnięciem okiem jest niezmienna pozycja Tyranozaura, który może czasami przegrać bitwę (Jurassic Park III), ale na końcu wszystkich rachunków i tak okazuje się kierownikiem imprezy i jeśli ktoś za bardzo rozrabia, wyprasza go za drzwi.

Czymś co dodaje filmu tego „spielbergowego” sznytu jest fakt, że wszystko, to co mogliśmy obejrzeć na ekranie nie jest jedynie wytworem komputerów – wiadomo, znak czasów. Przy tworzeniu filmu, tak jak w klasycznym „Parku Jurajskim”, posługiwano się makietami i mechanicznymi odpowiednikami prehistorycznych gadów. Bardzo szanuję taką postawę i bardzo lubię takie oldschoolowe podejście przy robieniu kina.

Dinozaury wciąż działają niczym magnes, czego „Upadłe Królestwo” jest najlepszym dowodem. Co więcej, zamknięcie rozdziału związanego z wyspą i parkiem, które były centrum wszystkich pięciu dotychczasowych filmów, otwiera furtkę, która może, a właściwie powinna poprowadzić serię w zupełnie nowe rejony. Pewien etap jest już za nami, a Park Jurajski stał się Światem Jurajskim, co jak łatwo się domyślić powinno dać twórcom dużo większą przestrzeń do popisu (wiecie… świat i przestrzeń… ehhh… sprawdźcie czy właśnie pranie wam nie wyschło).

Na koniec jeszcze słówko o głównych bohaterach, tym razem tych ludzkich. O ile Chris Pratt i Bryce Dallas Howard to cały czas wielka klasa, a między granymi przez nich postaciami w końcu zaczyna się pojawiać realna, a nie dość wymuszona jak do tej pory chemia, to brakowało mi dla nich przeciwwagi. Ok, czarne charaktery w takich filmach jak ten nie są najważniejsze, ale jeśli już się pojawiają, to jednak oczekiwałbym tego, by były naprawdę złe, okrutne, a być może nawet szalone,  takie których nie będzie mi żal, kiedy zeżre je Tyranozaur. W „Upadłym Królestwie” antagonistami były… no niezbyt sprytne osoby, które wywoływany jedynie uśmiech politowania.

Wracając więc do słowa wstępu – filmy sygnowane „jurajskim” logiem cały czas sprawiają mi ogromną frajdę, a seria, która została reaktywowana w 2015 roku udanie kontynuuję to wszystko, co ćwierć wieku temu zaczął opowiadać Spielberg. Czy czekam więc na kolejną część? Jasne! Z dokładnie takimi sami wypiekami, jak wtedy, gdy miałem sześć lat.

PS.

Gdybym miał teraz wystawić notę dla Jurassic World: Fallen Kingdom, to byłaby ona z urzędu obniżona o jedno oczko. Powód? Za mało Jeffa Goldbluma, który pojawił się na kilka minut. Rozczarowanie.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s