Na „Ocean’s Eight” namówiła mnie żona (pozdrawiam Kinia) i przyznam się szczerze, byłem ciekaw, jak seria, którą lata temu oglądałem z wielką przyjemnością zostanie przeformatowana na żeńską nutę. Niby wiedziałem, czego można się spodziewać, ale wszystko rozbijało się o jakość wykonania. Tu niestety najlepiej nie było.
Żeby była jasność, cofając się w przeszłość mam na myśli „Ryzykowną grę” z początku XXI wieku, a nie film z lat 60′ poprzedniego stulecia. Tej klasycznej z Frankiem Sinatrą nigdy nie widziałem i już raczej się nie skuszę, ale produkcję z 2001 roku, a także kolejne części pamiętam doskonale i wiem, co mi się w nich podobało, a czego w tym kobiecym świecie z „ósemki” brakowało i jak bardzo pogorszyło to odbiór całości.
Myślicie o „Ocean’s Eleven” i widzicie George’a Clooneya oraz Brada Pitta, prawda? Jeśli nie, to znaczy, że ja jestem jakiś dziwny i cały ten wywód nie ma większego sensu. Jeżeli jest jednak tak jak napisałem, to zapamiętaliście ten film dokładnie tak jak ja. Dwóch hollywódzkich przystojniaków, a przy okazji znakomitych aktorów, całkiem niezła intryga – wszystko tu grało jak należy. Pewien schemat i rytm był utrzymany także w kolejnych częściach, a więc: najpierw poznawaliśmy motywację, potem zbieraliśmy drużynę, następnie Danny Ocean nakreślał swój szczegółowy plan i zaczynała się prawdziwa akcja.
I w tym właśnie momencie pojawia się pewne „ale”. Po pierwsze, Clooney i Pitt… no, może jeszcze Matt Damon, ciągnęli ten film (a właściwie całą serię) za uszy. To nie z nimi, a dzięki nim całość oglądało się tak dobrze. Po drugie, ktoś na etapie powstawania filmu rozumiał, że musi on posiadać zwroty akcji, jakieś ciekawe twisty, które nadadzą mu dynamiki, zanim wszystko zakończy się szczęśliwym finałem. Po trzecie – Andy Garcia jako Terry Benedict. Jeśli grupa śmiałków ma jakąś misję do wykonania (w tym wypadku skok życia), to musi mieć po drugiej stronie kogoś, kto będzie namacalnym wrogiem. Twórcy mogliby stanąć na uszach, ale gdyby chcieli zrobić film wyłącznie o skoku na bank/kasyno etc., bez żadnych… no, powiedzmy, że ludzkich pobudek, to raczej nie dostaliby na taki obraz pieniędzy. Sorry, właśnie takie mięsko sprzedaje się najlepiej – zemsta, rewanż, próżność, cokolwiek, ale po prostu musi być.
No i niestety, tego wszystkiego brakowało mi w „Ocean’s Eight”. Zgodnie z przyjętymi założeniami, całość odbywa się według utartego schematu, nie pojawiają się żadne niespodzianki, nie ma żadnego efektu nowości. Siedząc w kinie masz wrażenie, że gdzieś już to kiedy widziałeś, tylko że wtedy bawiło jakoś bardziej.
Sandra Bullock jaka jest każdy wie – to świetna aktorka. Problem w tym, że jej paleta emocji w tym filmie jest minimalna. Nawet wtedy gdy (uwaga spoiler)…
…opowiada o tym, jak została wsypana przez byłego partnera, czy w scenie, kiedy przykłada mu nóż do gardła, w ogóle nie wyczuwałem powagi sytuacji. Dużo lepiej pod tym względem wypadła z kolei Cate Blanchett, która wcieliła się w postać Lou czy Sarah Paulson, a więc Tammy. Nie, poczekajcie, zasadniczo wszystkie panie wypadły lepiej i bardziej wiarygodnie od największej gwiazdy „Ocean’s Eight”, nawet Rihanna, o Helenie Bonham Carter nie wspominając, bo akurat do niej mam szczególną słabość.
Druga kwestia. Nie macie czasem wrażenia, że wszystko naszym bohaterkom przychodziło zbyt łatwo? Czy to nie jest tak, że na ich drodze powinny pojawić się jakieś problemy, któryś z punktów planu musi się posypać, a film powinien przejść z fazy układania kolejnych elementów tej misternej układanki w fazę improwizacji? Czy to nie sprawiłoby, że całość stałaby się dużo bardziej wiarygodna, a ja jako widz zyskałbym motywację, by naszym bohaterom kibicować i trzymać za nie kciuki? Moim zdaniem tak być powinno, ale w „Ocean’s Eight” nic takiego nie następuje. Wszystkie klocki pasują do siebie idealnie i zasadniczo do samego finału nie dzieje się nic, co powodowałoby obawy o porażkę.
Takim punktem zwrotnym mogło być pojawienie się Jamesa Cordena, który wcielił się w rolę gościa zajmującego się wyłudzeniami odszkodowań, a który moim zdaniem skradł show i w ciągu zaledwie kilku minut usunął w cień wszystkie panie. Było widać, że Anglik ma pomysł na postać Johna Fraziera, która zagrał z sobie znaną energią i poczuciem humoru. Każda scena, w której pojawiał się na ekranie sprawiała, że zaczynałem liczyć na wyczekiwany zwrot akcji.
No i niestety, czekałem, ale się nie doczekałem. Twórcy uznali, że naszym bohaterkom nic złego stać się nie może, a wręcz przeciwnie. Na końcu wszystkich rachunków okazuje się bowiem, że wygrały one znacznie więcej niż było zakładane. Cóż, jak szaleć to na całego.
Byłbym zapomniał. Nie dość, że ósemce naszych urodziwych dam wszystko idzie jak z płatka, to nie mają one godnego przeciwnika. Nie ma żadnego czarnego charakteru (nie, nie jest nim Claude Becker), nie ma żadnego psychopaty, kogoś podkręcającego wąsa i śmiejącego się w głos. Nikogo. Jest cel, jest plan, jest jego wykonanie i koniec. Sandra Bullock wraz z koleżankami zgarnia łup, wszyscy piją szampana i czekają na napisy końcowe.
Całość oglądało się nawet przyjemnie, czas w kinie upłynął szybko, ale myślę, że po kilku dniach nie będę miał już tego filmu w głowie, bo i po co? Przy takie obsadzie, fabule o sporym potencjalne i popularności serii całej serii – liczyłem na dużo więcej.
Obraz Gary’ego Mosa zostawił jednak furtkę do kontynuacji i chociaż „Ósemka” mnie rozczarowała, to pewnie na kolejną część także wybiorę się do kina. Może, tak jak w polskiej piłce nożnej, wnioski zostaną wyciągnięte i po prostu będzie lepiej?