Znacie to uczucie czystego, kompletnie bezwstydnego szczęścia i radości? Kiedy coś sprawia Wam taką przyjemność, że właściwie nic nie jest w takiej chwili popsuć dobrego humoru? Otóż w moim przypadku taką właśnie „chwilą” był seans nowego dzieła DC, czyli Aquamana.
Filmy z tej stajni przyzwyczaiły mnie już do tego, że – poza wyjątkami typu Wonder Woman – są po prostu słabe. Żeby nie być gołosłowny, wspomnę jedynie o potworkach typu Justice League czy Batman v Superman: Dawn of Justice. I tak właściwie z każdą kolejną produkcją moje oczekiwania wobec tworów DC były coraz mniejsze, coraz częściej przyłapywałem się na tym, że nie czekam na nie z taką ekscytacją i wypiekami na policzkach jak w przypadków filmów Marvela. I chociaż te same emocje targały – a właściwie nie bardzo – mną po pojawieniu się pierwszych zapowiedzi Aquamana, to im bliżej premiery, tym bardziej byłem zaciekawiony.
LUDZKI BOHATER
Po pierwsze, wierzyłem w Jamesa Wana, który zrobił w swojej karierze kilka niezłych filmów, jak chociażby Martwą Ciszę, Obecność czy Szybkich i Wściekłych 7. Żebyśmy się jednak dobrze zrozumieli, nie były to żadne arcydzieła, ale bardzo porządne obrazy i liczyłem, że także w tym przypadku uda mu się utrzymać pewien poziom.
Po drugie. Jason Momoa. Już w Justice League, a potem w zwiastunach Aquamana dało się zauważyć coś, co nie zawsze jest regułą, a mianowicie fakt, że aktor został wręcz skrojony pod głównego bohatera. To jedynie potwierdził już sam film, a Momoa gra momentami tak jakby… wcale nie grał, ale przez cały czas był sobą na planie. Tak bardzo naturalnie przychodziło mu wcielanie się w postać Aquamana, który – co dobrze wiemy z komiksów – być może był niezbyt bystry, ale mający serducho na dłoni i jeśli trzeba było, niosący pomoc, potrafiący dokonać właściwego wyboru. Przy tym wszystkim potrafił być przekonujący w bardzo brutalny, ale zarazem czarujący sposób. I tak właśnie jest Jason Momoa.
Sam film zaczyna się od bardzo zgrabnego wprowadzenia. Przedstawia się nam rozkład pionków na planszy, pokazuje dlaczego pewne sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej, by płynnie przejść do głównych wątków fabularnych. Wszystko to jednak Wan robi z gracją, tłumacząc nam genezę Arthura Curry’ego w niezwykle plastyczny i miły dla oka sposób. Nie znajdziecie tu prostej łopatologii, wykładania kawy na ławę w infantylny, wręcz obrażający inteligencję widza sposób. Nic z tych rzeczy. Gra obrazem jest zresztą w Aquamanie czymś, w czym po prostu można się zakochać i jednym z jego wielkich atutów.
DZIECIĘCA FRAJDA
Kiedy jednak to poprowadzone w bardzo przyjemny sposób wejście w historię się kończy, akcja nabiera rozpędu i film w takiej właśnie konwencji trwa niemal do finału. Nie ma tu skomplikowanych wytrychów fabularnych. Scenariusz nie jest zbyt złożony, a sama opowieść opiera się na dość prostych schematach, które dobrze znamy z popkultury, ale w tym wypadku wszystko to świetnie zazębia się w jedną całość i czaruje widza. Takie granie na najprostszych emocjach.
No bo tak, mamy tu przecież wątek zakazanej miłości, która nie powinna się nigdy zdarzyć. Mamy postać ogarniętą żądzą władzy, mamy dość dobrze zarysowany motyw konfliktu i różnic pomiędzy dwoma światami, gdzie w roli łączącego je pomostu i jedynego możliwego wybawiciela występuje nasz główny bohater. Cały czas w tle przewija się wątek romansowy Arthura i Mery, który jednak nie jest banalny i co najważniejsze nie jest nachalnie eksponowany, co jedynie dodaje mu uroku i sprawia, że zaczynamy podświadomie trzymać za naszą parę kciuki. Mamy w końcu znany choćby z Piratów z Karaibów motyw poszukiwania trójzębu, który daje możliwość panowania nad morzami i oceanami.
I te różne wymieszane w tym filmie kalki można by dalej wymieniać, i niewykluczone, że ktoś oceni ich nagromadzenie negatywnie, ale hej – te wszystkie klocki w Aquamanie pasują do siebie idealnie. Na tyle dobrze, że wcale nie musicie przymykać oka na jakieś głupotki i niedorzeczności jak chociażby w Iluzji czy Grawitacji. Nie, wręcz przeciwnie, musicie mieć oczy szeroko otwarte, by nie przegapić niczego z tej dobrej zabawy, do której zaprosili Wan i Momoa.
Do tego wszystkiego trzeba dodać naprawdę znakomitą stronę wizualną. Akcja dzieje się na ziemi, gdzie poznajemy miasteczko nad wybrzeżem, ale estetyka potrafi się bardzo szybko zmienić i w jednej chwili zostajemy rzuceni na pustynię, gdzie nasi bohaterowie muszą niczym Indiana Jones czy Nathan Drake rozwiązywać jakieś pradawne zagadki. Wisienką na torcie jest jednak ukazanie potęgi oceanu i podwodnego życia, o co trochę się obawiałem przed seansem. Jak się jednak okazało, Wanowi udało się to naprawdę dobrze i widać, że nie oszczędzano tu na efektach. Jeśli więc łowcy słabego CGA chcą się zaczaić na Aquamana, to z góry ostrzegam – jesteście skazani na porażkę. Każda scena wydaje się tu bowiem dopieszczona, a końcowa podwodna bitwa wbija w fotel – żeby była jasność, najlepiej taki w kinie IMAX, bo to właśnie tam najlepiej obejrzeć ten film, doznając odczucia jakby samemu siedziało się w głębinach oceanów.
Zaraz po pierwszym seansie (tak, mam zamiar wybrać się jeszcze raz, a może i dwa) napisałem, że Aquaman to kawał niezłej, niczym nieskrępowanej przyjemności i zabawy. Swoje zdanie podtrzymuję, nawet po kilku dniach, kiedy emocje opadły i do całości podchodzę już w bardziej analityczny i chłodny sposób.
Nie spodziewałem się, że film od DC będzie jeszcze w stanie mnie oczarować i sprawić, że te ponad dwie godziny spędzone w kinie będą dla mnie taką frajdą. Tak się jednak stało i cóż, trzymam kciuki za to by Aquaman okazał się kasowym hitem i w niedalekiej przyszłości doczekał się kolejnej części. W pełni na to zasługuje, bo to świeża, choć prosta historia, która daje dużo więcej radości od kolejnych bezpłciowych Batmanów czy Supermanów.
Kto wie, być może dzięki temu właśnie filmowi, DC odbije się – nomen omen – od dna.